fot. Gerard Sobecki

Gerard Sobecki: „Jestem fanatykiem swojej pracy”
Formalnie Gerard Sobecki jest wiceprzewodniczącym Komisji ds. Bezpieczeństwa na Obiektach Piłkarskich w Pomorskim Związku Piłki Nożnej, ale tak naprawdę kimś znacznie więcej. Przez ponad 30 lat pracy w związku wyrobił sobie niesamowitą markę w regionie, a w najbliższą sobotę spełni się wielkie marzenie pana Gerarda – w Gdańsku odbędzie się konferencja na temat bezpieczeństwa na pomorskich stadionach.
To może zacznijmy od końca, czego będzie dotyczyła konferencja, która nas czeka?
Gerard Sobecki: Konferencja będzie nosiła tytuł „Bezpieczny Stadion – Bezpieczne Zawody”, odbędzie się w dniu 1 lutego 2025 r. (sobota) w Sali Okrągłej im. Lecha Bądkowskiego Urzędu Marszałkowskiego w Gdańsku przy ulicy Okopowej. Będą obecni m.in. pani wojewoda pomorska Beata Rutkiewicz i prezes Pomorskiego Związku Piłki Nożnej Radosław Michalski. Będzie również przedstawiciel MSWiA, PZPN, przedstawiciele policji, pomorskich klubów piłkarskich i Pomorskiego Związku Piłki Nożnej.
Zgodnie z nazwą konferencja będzie dotyczyć bezpieczeństwa na obiektach piłkarskich, dziedziny która jest moją pracą i zamiłowaniem. Na konferencji nagrodzimy kluby IV ligi i klas okręgowych, które wyróżniły się w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa na meczach mistrzowskich. Wraz z nimi wyróżnimy samorządy, które inwestują w infrastrukturę. Chcemy aby poczuli, że widzimy ich starania. Nagrodzimy wreszcie najważniejsze osoby, bez których nie byłoby spotkań ligowych na Pomorzu.
Czyli piłkarzy i trenerów?
- Ich co tydzień oceniają kibice, a wykładnikiem ich pracy jest tabela rozgrywek. Chodzi o kierowników ds. bezpieczeństwa, dla mnie to najważniejsze osoby na meczu. Przeszkoliliśmy 450 koordynatorów, od klasy okręgowej do niższych klas. Oni doskonale wiedzą co mają robić i jak powinny zostać prawidłowo przeprowadzone zawody piłkarskie. Nagrodzeni zostaną również spikerzy, którzy działają na poziomie IV ligi.
Plan konferencji jest jawny, tu nie ma tajemnic, będą 2 panele dyskusyjne. Chcemy regulamin zawodów piłki nożnej niebędących imprezą masową wprowadzić jako akt prawa miejscowego. Jest to możliwe zgodnie z przepisami państwowymi. Takie prawo ułatwia działanie klubów.
Taka konferencja to spełnienie Pana marzeń?
- Trochę tak. Chciałbym, żeby frekwencja dopisała, żeby było chociaż 100 osób. Związek nie działa w próżni, my jesteśmy dla klubów, dla ludzi i to wydarzenie jest po to, żeby podziękować sobie nawzajem za dobrą współpracę. Zaproszeni są wszyscy starostowie powiatowi, prezydenci miast z Gdańskiem, Gdynią i Sopotem na czele.
Dziś trudno pomorską piłkę wyobrazić sobie bez Pana, a jak pan w ogóle zaczynał?
- Długo by mówić. Urodziłem się w Skarszewach w 1943 r., mieszkaliśmy w Liniowcu koło Starogardu. W Gdańsku zamieszkałem na Rudnikach w okolicy Szkoły Podstawowej nr 29. Tam była dzika łąka, gdzie stworzyliśmy drużynę, która wystartowała w turnieju drużyn podwórkowych organizowanym przez Polonię Gdańsk. Do klubu przyjęli mnie w 1957 r., rok później dostałem klubową legitymację. Matka zabraniała grać w piłkę, właściwie tylko babcia wiedziała, że trenowałem i byłem bramkarzem. Skończyłem szkołę zawodową w 1960 r., podjąłem pracę w stoczni gdańskiej na produkcji oraz od 1966 na etacie w TKKF – Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej.
Na czym polegała ta praca?
- Byłem wiceprezesem ogniska TKKF Stoczniowiec. Miałem swoje biuro w dużej hali (ta która potem spłonęła w pożarze) i organizowałem kulturę fizyczną na terenie stoczni, m.in. przygotowywałem naszych pracowników do Spartakiady. To było niegłupio zorganizowane, w przerwach w pracy organizowaliśmy zajęcia, gimnastyka odbywała się u góry na traserni.
Jednocześnie grałem w klubie Meduza na Stogach. Zaczęliśmy od C klasy, potem B i A klasa. Trenował nas Grzegorz Polakow, to była jego pierwsza praca jeśli się nie mylę. Po awansie paliło się kapelusz trenera, taka tradycja. On odszedł i zaczął nas trenować Henryk Gronowski, legendarny bramkarz Lechii - „Czarna Pantera”.
Chodził Pan na Lechię?
- A jakże, od 1952 r. nie opuściłem żadnego meczu. Pamiętam towarzyski mecz z Belo Horizonte z Brazylii. W tym czasie trenerem Lechii był Tadeusz Foryś, który potem był selekcjonerem reprezentacji Polski. Henryk Gronowski polecił mnie do Wisły Tczew, gdzie trenerem był jego brat, Robert. Meduza sprzedała mnie do Tczewa, dostała za mnie 1500 zł i dwa komplety strojów.
W międzyczasie byłem w wojsku w lotnictwie, w Słupsku. Taka ciekawostka, w tej jednostce piłkę nożną miały niebieskie berety i czołgiści, a lotnictwo miało piłkę ręczną. Stanąłem w bramce i zagrałem nawet w drugiej lidze sześć meczów. W Wiśle Tczew w III lidze nie pograłem dużo, konkurentem do miejsca w bramce był Kaziu Jaszczerski więc nie byle jaka postać. Miałem to szczęście, że wtedy poznałem moją przyszłą żonę, która mieszkała w Starogardzie. Wpadłem po uszy i zaangażowałem się w miłość, która trwa już 56 lat. 55 lat jesteśmy małżeństwem.
Pracował pan w Stoczni im. Lenina, w której wybuchła „Solidarność”.
- Po kolei, TKKF co roku organizował spartakiady, było ich razem 11. W jednym roku startowały aż 34 zakłady przemysłu stoczniowego, taka stoczniowa olimpiada dla amatorów. Eliminacje regionalne, potem finały w Szczecinie czy w Bytowie, przemarsz przez miasto, duża impreza. Po 1980 r., gdy wybuchła „Solidarność” skończyły się środki na sport amatorski, a szkoda, bo byliśmy jednym z największych zakładowych ognisk TKKF w Polsce. Ja się przez to wypisałem z „Solidarności”, nawet starcie z panem Wałęsą miałem w tej sprawie.
To wszystko bardzo ciekawe, ale jak Pan trafił do Polonii? Bo jednak z tym klubem się Pan najbardziej kojarzy.
- W czasie pobytu w Wiśle Tczew złamałem rękę, wtedy wróciłem do Gdańska i byłem już bardziej związany z Polonią. Polonia była klubem stoczniowym. Pan Dobek był kierownikiem i zaproponował, żebym, jako osoba która doskonale zna teren stoczni, zajął się zabezpieczeniem bezpieczeństwa na meczach i odpowiadał za budynek klubowy.
Czyli już wtedy zajął się Pan tym co dzisiaj się jest Pana pracą i jednocześnie hobby – czyli bezpieczeństwem.
- No tak. Potem stałem się takim łącznikiem klubu ze stocznią. Zabezpieczałem transport dla kilkunastu sekcji (m.in. wioślarstwo, boks, podnoszenie ciężarów, oczywiście piłka nożna), które miała pod sobą Stocznia Gdańska. Hokej podlegał akurat pod Stocznię Północną, to było co innego. Pamiętam jak w latach 70-tych otwierano nowy budynek klubowy, redaktor Andrzej Kozera z telewizji przyjechał.
A jak pan trafił do tej stricte piłkarskiej Polonii?
- Po działalności w TKKF, trzy lata byłem u brata w RFN, on prowadził klub Polonia Hamburg. Grało tam wielu znanych piłkarzy jak Eugeniusz Cebrat, Adam Benesz, Jacek Krzystolik, Wiesław Wraga, Ryszard Szewczyk. W styczniu 1994 r., Jerzy Borowczak zaproponował mi stanowisko dyrektora w Polonii Gdańsk. Gdy zacząłem pracować akurat awansowaliśmy z III do II ligi. Mieliśmy wspaniały zespół.
Mieliście szansę na awans do Ekstraklasy?
- W 1998 r. zajęliśmy piąte miejsce, najwyższa lokata w historii klubu. W składzie byli Mariusz Piekarski, Darek Jaskulski, Zbyszek Kaczmarek. Czesiu Michniewicz mieszkał na stadionie Polonii, daliśmy mu pokój, żeby bliżej miał na studia. Ambitny chłopak, dobrze się uczył. Wtedy zapadła decyzja o fuzji z Lechią, to było niepotrzebne. Myśmy się o niej dowiedzieli, gdy wróciliśmy z tournée po Iraku. Przyjechali pan Ptak z panem Tomaszewskim i decyzja zapadła. Kilka razy naraziłem się Antoniemu Ptakowi, dlatego że mówiłem co myślę. Polonia została z IV ligą. Już mogłem iść na emeryturę, wtedy Borowczak mnie poprosił, żebym pomógł. „Leśne dziadki” już odeszły, tylko ja jeden zostałem. Prezes Radek Michalski zawsze śmieje się, że ja jestem leśnym dziadkiem, który kuma o co chodzi.
Polonia organizowała pamiętny mecz juniorów Polska – Anglia w 2001 r.
- Cały ten mecz był na mojej głowie, byłem jedyną osobą zatrudnioną w klubie na etacie. Pierwsze co zrobiłem to zlikwidowałem bieżnię żużlową, na której jeździł kiedyś sam Ove Fundin. Potem zabraliśmy się za płot, to załatwiłem dzięki znajomościom w stoczni. Następnie przyszła kolej na pierwszą w kraju (!) nawadnianą płytę. Mam jeszcze gdzieś gazetę, w której trener angielski przyznaje, że takiego dywanu w życiu nie widział, a przecież to oni na Wyspach Brytyjskich słyną z idealnych muraw. Utrzymanie tego „dywanu” kosztowało nas, bagatela, 45 tysięcy złotych miesięcznie, Bóg wie ile by to dzisiaj było. Środków było coraz mniej, trzeba przyznać że sponsorskie kontakty Borowczaka wciąż działały, ale było coraz gorzej.
Rozmawiamy w siedzibie Pomorskiego Związku Piłki Nożnej, jak Pan trafił do niego?
- Od początku gdy w Polonii byłem dyrektorem (1994 r.) działałem również w związku w sądzie koleżeńskim, czyli na dzisiejsze realia to jest komisja odwoławcza. Potem pod koniec lat 90. XX wieku powstała pierwsza komisja licencyjna i zostałem jej członkiem. Henryk Klocek, ówczesny szef okręgu, zaproponował żebym wszedł do komisji bezpieczeństwa. Trzy kadencje byłem jej przewodniczącym, teraz jestem wiceprzewodniczącym, do tego wciąż zasiadam w komisji licencyjnej, jestem wiceszefem Klubu Seniora i jeszcze przewodniczącym zespołu do spraw modernizacji i budowy obiektów. Każda modernizacja i nowe boisko musi przejść przeze mnie wraz z dokumentacją. Każdy nowy obiekt wciąż mnie interesuje. To jest takie moje wariactwo, jak mi żona kiedyś powiedziała, ale już pogodziła się z tym, że jestem fanatykiem swojej pracy i nią żyję przez całą dobę. Dużo tego, czasem myślę żeby już odpuścić, zwłaszcza że byłem przez chorobę wyłączony przez półtora roku.
Dziś widzę, że po chorobie nie ma śladu, a forma dopisuje.
- Działalność w związku daje mi siłę do życia. Według statystyki chorób to niewesoło wygląda, może na mnie przyjdzie czas za rok, dwa albo cztery. Ale nie myślę o tym, wolę tu przyjść i pracować z ludźmi. Prezes i wszyscy w związku darzą mnie zaufaniem i dają mi wolną rękę, co ogromnie doceniam i za co im dziękuję.
Wracając do mojej choroby - tyle dobroci co wtedy doznałem, tego się nie spodziewałem. To ma ogromną wartość leczniczą i jest niezwykle budujące. Gdy usłyszałem, że kluby się modlą za mnie w tej chorobie, to chyba każdego ruszy, prawda? Koledzy nawet do Warszawy do szpitala do mnie przyjechali, wtedy na serio odebrało mi mowę. I zarząd i prezes związku i nawet PZPN się zainteresował, pomogli mi.
Przez wiele lat był pan również delegatem meczowym PZPN.
- Dokładnie przez 14 lat, a to dlatego że delegatem można być do 69 roku życia. Ostatni mecz, który dostałem to tu niedaleko Lechia – Legia na stadionie w Gdańsku. Przeważnie delegat obserwuje mecz gdzieś w Polsce, jeździłem do Szczecina, Bydgoszczy, Białegostoku, Suwałk. Nawet jak byłem w sanatorium, dawali mi mecze w Rybniku i Katowicach, ale na koniec postanowiono mnie uhonorować i dali mecz, że mogłem przyjść na piechotę z Nowego Portu gdzie mieszkam. Grudzień 2013 r. bardzo głośny mecz, kibice Lechii obchodzili rocznicę stanu wojennego, był transparent na którym powieszony był Jaruzelski. Później publicznie mnie pytał wojewoda, dlaczego meczu nie przerwałem, nawet do prezesa Bońka napisał. Podczas, gdy ja ten mecz dwa razy przerywałem! Było dużo tłumaczenia, gazety dzwoniły, telewizja, wszyscy!
Jak się według pana zmieniło bezpieczeństwo na meczach przez lata pana pracy?
- Na przestrzeni lat mojej pracy, infrastruktura od Ekstraklasy w dół bardzo się poprawiła. Wciąż są braki i wyzwania, ale np. w IV lidze, która jest najwyższą którą prowadzi związek, trzeba przyznać, że obiekty już spełniają wymogi. Można już mecze zabezpieczyć prawidłowo, są sektory dla kibiców przyjezdnych, które niekoniecznie łatwo jest wkomponować w dowolny stadion.
Na początku rundy, robimy rozeznanie i wyznaczamy mecze, które mogą stworzyć zagrożenie. Naradzamy się wspólnie z przedstawicielami Komendy Wojewódzkiej Policji. Kiedyś tych meczów było więcej, teraz przeważnie na jeden klub przypadają dwa-trzy spotkania, które mogą stworzyć zagrożenie bezpieczeństwa. Nasze ustalenia wysyłamy do klubów, do jednostek policji, a oni się kontaktują. Kiedyś było wiadomo, że niespokojnie będzie na meczach Gryfa Słupsk czy Pogoni Lębork, mam wrażenie że teraz jest lepiej, kibice stali się bardziej kulturalni.
Pana praca nie idzie na marne.
- To miłe, że ktoś mówi że to moja zasługa, ale piłka nożna jest sportem zespołowym, to praca wspólna całej naszej komisji. Dzwonimy do ludzi, jeździmy na weryfikacje, pora dnia i roku nie mają znaczenia. Jesteśmy po to, żeby klubom pomagać. Nie chodzi o to żeby zobaczyć zdjęcie w emailu, muszę pojechać na miejsce, pomówić z projektantem, zobaczyć, dotknąć tego. Jestem otwarty. Dziękuję prezesowi związku, Radkowi Michalskiemu, który był moim zawodnikiem w Polonii, że daje mi wolną rękę w kwestii bezpieczeństwa, nigdy nie słyszałem pretensji, tylko zawsze, żeby zrobić tak, żeby problem rozwiązać.
Jest pan człowiekiem spełnionym?
- Chciałbym jeszcze dużo zrobić. Szkolenie delegatów, kurs spikerów, tak samo na kurs koordynatorów. Czasem mówię sobie, że trochę odpuszczę. Żona mnie zna i mówi, że tylko tak mówię, ale naprawdę postaram się. Mam wspaniałą żonę, która na wszystko się godzi i mnie wspiera. Prosi tylko, żebym przedzwonił, że dojechałem i wszystko jest ok. Ona siłą rzeczy żyje moja pracą i czasem nawet mi przypomina, że gdzieś mam jechać i do kogoś zadzwonić. Wspólnie sobie radzimy z tym wszystkim, mamy też duże wsparcie córki i wnuków. Jest mi dobrze, jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Pieniądz nie jest dla mnie ważny. Siły i energii daje mi to, że mogę być z naprawdę wspaniałymi kolegami na co dzień w pracy, pomagać im i czerpać od nich. To jest najważniejsze dla mnie.